Długo
nie pisałam, bo ani o czym ani czasu nie było i tak trochę, z dnia
na dzień, blog odszedł w zapomnienie. Ale jak każdy typowy Polak –
gdy jest na co ponarzekać, to robię to głośno i dosadnie. Więc
jak w temacie – co się stało z butami na zimę?
I
tym razem nie chodzi mi już nawet o wygląd. Naprawdę. Zimowe butki
(no, w tym przypadku jesienno-zimowe; najstarszemu dziecku noga już
tak nie pędzi i spokojnie można na pół roku kupować) to muszą
ciepłe być – wiadomo. Ale ostatnio to porażka, paranoja i
zgryzota moja straszna. Bo się rozwalają.
Wiadomo
– dzieciak biega, tapla się w liściach, błocie, śniegu, czasem
psich kupkach (na szczęście nie za często) no i buty mokną, ale
żeby się tak od razu miały rozklejać? Czy my już wszystko z Chin
sprowadzamy, czy co? I jak tu się nie złościć proszę ja was…
Na
szczęście już trochę odetchnęłam, drugie buty kupiłam (nawet
skusiłam się przez internet, bo co z tego, że w sklepie patrzę,
oglądam, jak i tak nic nie wypatrzę, a w internecie to sklepy nie
chcą sobie ostatnio psuć opinii, a łatwo o to). No i na razie ok.
Jak się utrzymają bodaj do początku wiosny, bo więcej to już nie
marzę po tych przejściach, to na pewno napiszę. A jak nie, to też
napiszę. Tylko, że źle – a co! (A swoją drogą to ładne nawet,
takie milusie, może dlatego się skusiłam?:D)